Cień Rzeszy.

Cień Rzeszy
Historia ta nie ma w sobie niby nic szczególnego. To zbiór sytuacji i zdarzeń, przyznam ze trochę nietypowych, które miały miejsce, były powiązanych ściśle z polowaniem i jednocześnie działy się w bardzo krótkim czasie. Po latach złożone razem i skonfrontowane z niektórymi obecnymi zdarzeniami mogą być ciekawym wspomnieniem, którym warto się podzielić.
Zima 84/85, OHZ Nadleśnictwa Krzystkowice, woj. Zielonogórskie. Wiadomość w sprawie mającego się odbyć polowania dewizowego napisana na wyrwanej z notesu kartce i zatknięta za framugę drzwi była jasna. Spotkanie organizacyjne na kwaterze o godz.15 i podpis Edek S.
        Zima była, co się zowie, śniegu dowaliło, a słupek rtęci na termometrze jechał systematycznie do dołu i nocą zaczynał mijać kreskę oznaczającą minus 25 stopni Celsjusza. Od wiosny byłem zatrudniony w Nadleśnictwie Krzystkowice, jako podleśniczy d.sp. łowieckich, z miejscem zakwaterowania wieś Pajęczno koło Bogaczowa, a jeszcze bardziej obrazowo niedaleko Nowogrodu Bobrzańskiego. Wieś to może zbyt szumne określenie, bo chat w środku lasu było pięć a do najbliższej uczęszczanej drogi 2km. Prąd w starej poniemieckiej chałupie był, woda też, było nawet prowizoryczne kuchenne centralne, ale inne wygody były już w maleńkim „domku” przy stodole. Cóż warunki trochę spartańskie, ale byłem sam, kochałem polować, więc to tymczasowe” zesłanie” jak to określali moi znajomi na razie mi nie przeszkadzało. Opiekowałem się obwodem wchodzącym w skład OHZ –tu i czekałem na docelowe, konkretne miejsce pracy. Moim bezpośrednim przełożonym był leśniczy d.sp. łowieckich Edward. S. doświadczony myśliwy , pracujący do dziś w nadleśnictwie.
             Na umówiona godzinę siedzieliśmy już w komplecie za stołem na kwaterze. Z naszej strony czterech podprowadzających plus nadleśniczy, po drugiej stronie czterech niemieckich myśliwych, którzy zamierzali spędzić najbliższych kilka dni na dobrym indywidualnym polowaniu. Wszyscy myśliwi byli starsi, co mogło dawać jakąś rękojmię doświadczenia. Trzech było rubasznych, wręcz wesołych, ale czwarty, szef całej grupy Herman, jak się przedstawił, był mało mówiący, wręcz poważny. Wysoki z suchą twarzą, wyprostowany jak na mustrze z taksującym spojrzeniem nie pasował do pozostałej hałaśliwej trójki. Jego pies, bo miał go ze sobą, brązowy springer spaniel siedzący dokładnie 5cm obok lewego buta swojego pana zdawał się mówić że Befel ist Befel i dyscyplina ponad wszystko. Wojskowy, przemknęło mi przez głowę. Zauważyłem, że przygląda mi się z uwagą. To samo zauważył Edek i nachyliwszy się do mnie i szepnął:
         - no ale Sturmbahnfurer, jak Ci przypadnie masz  prz…….e, -coś za bardzo Ci się przygląda
dodał. Może nie będzie tak źle pomyślałem, ale cały czas czułem na sobie wzrok Niemca. Nadleśniczy pokrótce omówił zasady bezpiecznego polowania i podział na rewiry polowań. Pozostało skojarzyć myśliwych z podprowadzającymi. Wypisano nasze nazwiska na czterech karteczkach, ale nim myśliwi pociągnęli losy stało się. Herman, zanim losy zostały zawinięte wziął do ręki kartkę z moim nazwiskiem i pokazując na mnie swoim kościstym palcem oświadczył, że on nie losuje i wybiera mnie. O kurczę, pomyślałem, gdzie jesteś św Hubercie? mam najsłabszy rewir, najdalej do kwatery, kulawego, starego szkopa i jak ja sobie poradzę?. Koledzy patrzyli na mnie ze współczuciem, ale i radością, że to nie oni muszą podprowadzać tego klienta. Cóż, kości zostały rzucone, co będzie to będzie. Klienci chcieli odpocząć po podróży a że mieli zostać kilka dni, pierwsze wyjścia zaplanowano na rano.
          Rano było wybitnie rekonesansowe i bez rezultatów. Mój klient okazuje się miłym zaskoczeniem. Widać było, że polowanie ma we krwi. Już w południe pierwsze lody stopniały i zaczęło się wszystko dobrze układać. Okazało się, że jest emerytowanym nadleśniczym, dużo poluje i to jego trzeci przyjazd do Polski. Kuleje, bo oberwał od snajpera pod Stalingradem, rehabilitację przechodził we Wrocławiu i cudem uniknął radzieckiej niewoli. Cóż pomyślałem odwilż w stosunkach polsko-niemieckich w pełnym rozkwicie. Wieczorne wyjście przyniosło pierwszy sukces –cielaka strzelonego idealnie na komorę i ze słusznej odległości. Herman pięknie zagrał” jeleń na pokocie” i dzień się dopełnił.
         Mróz brał coraz większy – temperatura spadała nocą do prawie -30 stopni poniżej zera, a że było ciut przed pełnią zapowiadało się jeszcze gorzej. Rano Herman złożył mi wizytę w mojej wiejskiej chacie, obejrzał całe obejście i oświadczył nadleśniczemu, który go przywiózł, że zamierza się tu przeprowadzić. Na nic się zdały przekonywania nadleśnego, że to nie „S” kategoria. Herman oświadczył, że pokrywa koszty obydwu kwater i zamknął temat. Sprawa wyżywienia została załatwiona z sąsiadką a ustalenia nie trwały więcej niż minutę i zostały poparte określonymi walorami walutowymi. Gospodyni wyfrunęła jak na skrzydłach my zaś obojętnie o której w nocy wracaliśmy do domu zawsze czekały na nas ….. ruskie pierogi - zgodnie z życzeniami mojego klienta.
        Ten wieczór, noc, jak i ranek o którym chcę opowiedzieć zapadły mi szczególnie w pamięć bo też były wyjątkowe.
Wyszliśmy stosunkowo późno. Mróz tężał z każdą godziną a księżyc wisiał jak lampa nad zasypanym śniegiem lasem. Mimo siarczystego mrozu powoli i majestatycznie spadały z góry pojedyncze płatki śniegu a cisza aż dzwoniła przerywana tylko od czasu do czasu odgłosem trzaskających drzew. Herman ze swoim dawnym postrzałem nie był wytrawnym piechurem ale dawał sobie dzielnie radę. Pomagaliśmy sobie samochodem podjeżdżając co jakiś czas bo nie było innego wyjścia.  Nic nie chodziło , zero ruchu, było za jasno. Jedno, drugie miejsce nic, kompletnie nic. Jeszcze jedno miejsce i bez rezultatu. W pewnym momencie przyszła mi do głowy myśl żeby zajrzeć na stare buchtowisko, może tam coś będzie?, gdzieś przecież  te dziki muszą być. Dojazd kiepski, trzeba iść. Powoli noga za nogą  dochodzimy do rogu młodnika. Wychodzę ostrożnie pół kroku i ..jest. Nareszcie , jest spory dzik zajęty buchtowaniem, mamy go na 50 kroków, cisza przeraźliwa więc tylko spokojnie. Pomału rozstawiam kraczkę, na mrozie wszystko trzeszczy. Niemiec powoli zdejmuje z ramienia broń i układa ja na podpórce. Dzik idzie w naszym kierunku, czekamy aż zrobi kolejny zwrot, odchodzi. Widzę jak palec schodzi na spust, przymiarka dzik daje połeć, palec ściąga spust i nic. Co jest? Herman sprawdza bezpiecznik, ale skrzydełko Mauzera jest po lewej stronie. Patrzymy na siebie i staje się jasne – zamek zamarzł. Trochę ciepła w aucie i trzydzieści stopni poniżej zera zrobiło swoje. Dzik jest coraz bliżej. Pomału ściągam swój sztucer przewieszony przez plecy, szurgot niesamowity, ale dzik nie reaguje. Powoli zamieniamy się sztucerami , przymiarka jedna, druga ,widzę że coś mu nie pasuje ale uspokojenie i strzał. Słychać przyjęcie kuli, dzik wyrywa do przodu i niknie po paru skokach w młodniku. Jest dobrze , zarzucam na plecy trzymanego w ręku do tej pory mauzera  i w tym momencie  zamarznięty zamek puścił i sztucer odpalił. Huk , w uszach dzwoni ,chwila konsternacji , przestrachu ale nic się nie stało , kula poszła w gwiaździste niebo. Patrzymy na siebie ale jednak stało się, kolejna nauczka. Idziemy na zestrzał pusto, po chwili znajduję drobinkę farby. Mało jej. Idę po psa który czeka spokojnie w aucie na szczęście jest niedaleko a szybki marsz rozgrzewa . Myśliwy jest pewny strzału ale pchać się w młodnik nie ma sensu. Wracam z psem i za chwile głośny oszczek sygnalizuje –zwierz leży, panie przybywaj.
           Dzik jest potęzny, ładne szable. Zakładam ostatni kęs , pieczętuję wejście kuli, wręczam złom. Stary stoi i delektuje się trofeum, potem sięga do kieszeni swojej przepastnej kurtki i wyciąga miniaturową sygnałówkę. W mroźnej ciszy leci w knieję śmierć dzika choć przy – 30 stopniach trudno zagrać cokolwiek. Ja też się gam do swojej kurki i wyciągam myśliwski niezbędnik z miejscową  śliwowicą taką na +80 stopni., Stary z uznaniem smakuje wódeczkę i jeszcze po jednym . Dwa kieliszki śliwowicy wchodzą nam bardzo gładko i miło grzeją od srodka. Patroszę, rozstawiam nad dzikiem podpórkę z dowiązanym szalikiem żeby odstraszyc lisy , wracamy- Bór zdarzył!
          W domu ciepło, przytulnie zima została za drzwiami a na stole już czekają dymiące ruskie pierogi ze skwarkami, sałatka ,gorąca kiełbasa i wcześniej wspomniana śliwowica o słusznym procencie. Stary zadowolony, dyskutujemy o zamarzniętym zamku. Mija godzina może lepiej jest już po drugiej. Na oknie leży sterta książek , podchodzę po jedną z nich, odruchowo przyklejam nos do szyby i widzę jak w oddalonym o jakieś 70metrów starym sadzie przylegającym do lasu, pod stojącym dębem i jabłonkami najnormalniej w świecie buchtują... cztery dziki. W pierwszej chwili myślałem, że to owce sąsiada ale nie, to są dziki, cztery wyrośnięte przelatki. W sumie nic dziwnego bo sad i kilka hektarów pól były jedyną swoistą enklawą w całym dużym kompleksie leśnym. Na podejście szans nie ma za bardzo, bo dziki pewnie czekać nie będą a my w skarpetkach i koszulach więc nie ma co tracić okazji. Odwracam się i pytam
        – strzelałeś kiedyś z za stołu do dzików?.
          -z za stołu to strzelałem, ale nie do dzików- pada odpowiedź.
Nie dopytuję się do kogo strzelał i kiedy , pochodzę do tapczanu gdzie owinięta w koce wypaca się nasza broń , wyciągam mauzera i podając go Hermanowi mówię
           - no to sobie strzelisz.
Pokazuje palcem na okno, jednocześnie przytrzymując chcącego już działać myśliwego -pomału. na oknie sterta książek przysłoniętych firanką. Strzał w takim pomieszczeniu z kalibru 8x57JS nie należy do cichych więc szybko z dwóch serwetek robię staremu korki do uszu i uzgadniamy plan działania.
          -Gotów ? - pytamS
Stary kiwa głową, przesuwa trzymaną w zębach faję , opiera nogę o stojące przed nim krzesło i nie ruszając się z za stołu – dziki są idealnie na wprost okna o jakieś 70-80 metrów - podnosi swojego mauzera do oka opierając łokieć o kolano.
         -Gut, Javohl!.
Gaszę światło podchodzę do okna i na klęczkach zdejmuję ułożone na parapecie książki modląc się w duchu aby stary nie pociągnął za wcześnie. Książki na ziemi , teraz firanka , po cichutku podnoszę się jakby dziki mogły mnie usłyszeć , przekręcam klamkę okna i otwieram do wewnątrz. Skrzypnęło ale to już mnie nie interesowało , szybki krok w bok, palce do uszu i ledwo zdążyłem . huk , brzęk szkła i taka kupa kurzu ze ścian, że nic prawie nie widać. Stary podrywa się z za stołu ale ja już widzę, że jeden z dzików pisze testament
    - Weidmansheil Herman, gute Schus!
Okno całe więc skąd to szkło. palę światło ale to stary żyrandol nie wytrzymał i rozsypał się  prosto na pierogi, kiełbasę , sałatkę. Dobrze, że śliwowica była w butelce i ocalała. Ale co tam, dzik leży. Kurzu w pokoju tyle, że żarówka nagle straciła moc ze swoich 150 wat do 40- tu. Wpada sąsiadka a za nią przestraszony sąsiad
        –Co się stało? pytają .
        -A no nic, ma pan dzika na święta od pana Hermana panie Fedyniuk - mówię. Bierz pan syna i możecie spokojnie patroszyć.
         Chwila zaskoczenia i pijemy Darz Bór pomieszane z Weidmansheil. Gospodyni zbiera całe nakrycie razem z serwetą ale nie tracąc rezonu oświadcza, że zaraz nakryje drugi raz. Stary w przypływie dobrego humoru wyciąga 50 marek i daje na świąteczny prezent. Super. Stół trochę mokry od wylanej herbaty więc wycieram go i kładę na blat leżąca na kredensie gazetę żeby wchłonęła płyn z blatu. Idę po herbatę, wracam i widzę że stary wpatruje się w gazetę sylabizując tekst nagłówka.
        -Andrzej was ist  Walbrzych? pada pytanie.
         Wałbrzych – to moje prawie rodzinne miasto –Waldenburg dodaje ,
stary ożywia się bierze gazetę ze stołu i pokazuje nagłówek w którym widnieje słowo „Riese”.
        Kompleks Riese w masywie Włodarza tak jak i okoliczne miejscowości Walim , Rzeczka , Jugowice nie schodzą teraz ze szpalt gazet w związku ze :złotym pociągiem”. Tłumaczę artykuł , rozmawiamy . W międzyczasie wjeżdża kolacje więc jeszcze pod kiełbaskę po małej śliwowicy. Stary zaczyna się rozkręcać –opowiada. Stuka swoim kościstym palcem w słowo Walim i mówi                           –Andrzej ,das war maine Arbeitplatz - to było moje miejsce pracy .
            Powoli rozwija się opowieść, ciekawa , miejscami tragiczna ,tchnąca sensacją i autentyzmem bo opowiadana przez kogoś kto tam był. Z drugiej stronie pojawia się pytanie –w jakiej był tam roli? Pod Stalingradem w pierwszej fazie walk oberwał od radzieckiego snajpera. Ewakuowany do Wrocławia tam przeszedł rekonwalescencję. Jako wykształcony inżynier leśnik został skierowany do Walimia gdzie uczestniczył w pacach maskujących cały kompleks Riese. Rozmawiamy, czas leci . Pytam starego o rzekome transporty które miał zostać ukryte w sztolniach Riese. Nie potrafi lub nie chce odpowiadać ale nie zaprzecza, mówi, że nie był do końca, że każda grupa miała swoje sektory, że wszystko było ściśle pilnowane. Kiedy zaznajomiłem go z treścią artykułu stary pokiwał głową i powiedział .
      -Wy Polacy jesteście mało praktycznym narodem. macie w Wałbrzychu doskonałą kadrę górniczą, fachowców sprzęt, obudowy kroczące a pozwalacie szukać tego co jest ukryte pod zwaliskami grupom harcerzy. Przecież to śmieszne. Ale nie martw się, kiedyś tu wrócimy, kupimy i odkopiemy zażartował.
I myślę teraz, że miał rację.
        Ranek przywitał nas przepiękną pogodą . Nad ranem pocieplało i lekko poprószył śnieg. Po późnym śniadaniu wspominając poprzednie wydarzenia a w szczególności strzał z za stołu, siedliśmy do auta żeby rozejrzeć się w terenie. Przejść było sporo, głównie jelenich ale  znaleźliśmy miejsce nad Bobrem gdzie nocą dziki wywróciły szmat pola. Była duża szansa, że wrócą tu dzisiaj w nocy i właśnie tu postanowiliśmy zasiąść wieczorem na stojącej nad brzegiem rzeki ambonie. Pokręciliśmy się trochę po obwodzie, stary popisał się doskonałym, dalekim strzałem do pięknego lisa myszkującego na łąkach co wyraźnie poprawiło i mój humor bo lisy kosztowały krocie a strzał był perfekcyjny i w ogóle nie zniszczył futra.  Zatoczyliśmy spore koło po obwodzie i wracając już do domu wjechaliśmy z powrotem na ślady naszego auta. Po lewej mieliśmy las po prawej łąkę, której granice wyznaczał kanał tychowski zasilający wodą zbiornik i elektrownię w Tychowie. Przed nami mały zakręt w lewo. Na łące było kilka małych kęp. Właśnie kiedy zobaczyliśmy przed sobą  jedną z nich, leżącą niedaleko i trochę poniżej drogi zauważyliśmy jakiś ruch na jej brzegu a po dojechaniu w to miejsce przejście w śniegu, którego jeszcze przed godziną nie było. Stanąłem, wysiedliśmy. Trop potężnego dzika przecinał drogę i niknął w położonej dosłownie kilka kroków poniżej małej kilkunastometrowej kępie. Stanąłem na błotniku Muscela i popatrzyłem przez lornetkę na łąkę , wyjścia nie było. Pokazałem na kępę palcem, ale stary już wyciągał mauzera z auta i lekko utykając truchtem zaczął zachodzić po prawej stronię kępy. Ruszyłem z lewej, ale podświadomie wróciłem się po sztucer, wyjąłem go ze stojaka, przeładowałem i zacząłem zabiegać z lewej strony.
        Dzik nie czekał. Już sadził po łące odchodząc ukosem ode mnie na prawo w stronę gdzie zabiegał Herman. Szedł w tumanie rozbryzgiwanego śniegu. Gruchnęło , raz , drugi, bez efektu. Ale kolos, pomyślałem,  trzeci strzał, pacniecie kuli , czwarty już na jakie sto pięćdziesiąt metrów , piąty. Dzik jakby zwolnił, ale dalej szedł ostro do przodu. Cholera  pomyślałem , utopi się nam w kanale. Było dobre dwieście metrów , Pies który razem z nami w zamieszaniu wyskoczył z auta już głosił na tropie. Dzik zwolnił, miał do kanału jakieś 40-50 metrów i zaczynał podchodzić pod wał kanału. Miałem go nieciekawie od tyłu, ale nieco z góry. Nie było co się zastanawiać. Stanąłem wygodnie, założyłem 20 cm poprawki nad potężny łeb i spokojnie strzeliłem. Psss.... i pacniecie lecącej kuli . Dzik padł jak podcięty 20 metrów od korony wału. Uf , adrenalina pomału zeszła. Idę, obchodząc kępę i schodzę się na śladzie ze starym. Spocony z rozpiętą kurtą nic nie mówi tylko ciągnie tą swoja faję. Czyżby spudłował? Nie, jest pierwsza farba, nie za obfita ale na obie strony, chyba wątroba. Stary staje bierze grudkę śniegu
–Leber - wątroba - przytakuję.
      Jest dobrze. Trzydzieści metrów dalej krecha w śniegu od kuli i nic lepiej. Następne dwadzieścia metrów i tu był trzeci decydujący strzał , dużo farby , jasnej płucnej, ależ ten dzik szedł. Idziemy nic nie mówiąc, pokazuję kciuk do góry , dobry strzał . Stary zadowolony. Dochodzimy do dzika, pies już obrabia mu szynki, ależ kaban, ze sto trzydzieści kilo murowane, szable też ładne. Oglądamy trafienia. Pierwsze, mocno spóźniona komora, strzał wątrobowy. Drugie trafienie idealne na odchodzący połeć , kula weszła za łopatką i została w tuszy. Mojego strzału nie ma, ale w momencie kiedy chcę obrócić tuszę, stary pokazuje palcem. Jest moje trafienie. Dokładnie na samym czubku potylicy kula rozorała skórę żłobiąc czerwoną bruzdę pomiędzy słuchami. Dzik i tak po trafieniach starego zaraz  by został ale mógł jeszcze pójść parę kroków i wpaść do kanału. To trafienie prawdopodobnie go ogłuszyło. Złom z krzaka głogu, gratulacje, sygnał i... śliwowica.
       Już się nie śpieszymy. Rozkładamy na śniegu kurtki siedzimy, pogoda bajeczna , polowaczka całą gębą. Stary trąca palcem rysę po mojej kuli.
       - Gute Schus -dobry strzał chwali, dobrze strzelasz.
       - Herman mówię -masz szczęście, że mnie nie było tam pod Stalingradem bo strzeliłbym lepiej niż ten snajper i ten dzik by przeżył. Stary kiwa głową, uśmiecha się i nagle pyta.
       -Wiesz czemu chciałem chodzić z Toba?
      - Nie , nie wiem odpowiadam.
      - To popatrz mówi i wyciąga z przepastnej kieszeni swojej kurty portfel , grzebie w nim i podaje mi zdjęcie. Biorę je do ręki odwracam się od słońca żeby lepiej się mu przyjrzeć i cóż widzę. Ano widzę siebie  ubranego w mundur Bundeswery i opartego o potężny czołg. Cisza , sobowtór przelatuje mi przez głowę .
      -To mój wnuk Walter wyjaśnia stary, jest porucznikiem w wojskach pancernych, teraz wiesz czemu razem chodzimy. Tak teraz już wiedziałem.
      Tego wieczora już nie wyszliśmy, wrażeń było aż nadto. Pojechaliśmy za to po dzika saniami bo wjeżdżanie na łąkę autem było ryzykowne. Dzik mimo swojej wielkości miał niewiele ponad 100 kg bo był chudy jak szczapa, pewnie jakiś stary postrzał plus huczka. Wieczór zeszedł na wspomnieniach, obżarstwie .Było sympatycznie. Oczywiście został ruszony temat ”Riese”. Kiedy powiedziałem, że może tam schowano bursztynową komnatę, stary pokiwał głową i powiedział.
       -Według mnie to raczej szukał bym jej na Gustlofie.  
       Gustlof był statkiem który poszedł na dno Bałtyku przy ewakuacji ludności z Prus, storpedowany przez radziecki okręt podwodny w 1945 roku. Zginęło około 10000 osób.
 W pewnym momencie stary zapytał .
     -Zawiózł byś tam mnie i kolegę, możemy zostać jeszcze dwa trzy dni. No cóż, parę dni zaległego urlopu i pojechaliśmy. Streszczając wyglądało to tak. Zanocowaliśmy u mojej mamy w Wałbrzychu i rano byliśmy w Walimiu i okolicach. Obaj moi pasażerowie byli bardzo podekscytowani , chodzili , oglądali kolejne miejsca, mówiąc przy tym tak szybko dialektem, że niewiele rozumiałem. Widać było ze okolica trochę się zmieniła ale chyba znajdowali znane im i charakterystyczne elementy. Na drugi dzień wyjechali.
      Wrócili na polowanie wiosną ale byli na na innym obwodzie. Ja zmieniłem pracę i przyjąłem ich kawą w Zarządzie Wojewódzkim PZŁ w Zielonej Górze jako Przewodniczący Zarządu, gdzie przyjechali przywitać się. Nie chcę tu się zbytnio rozpisywać bo tematu wystarczyłoby na kolejne kilka stron więc może od razu epilog. Po jakichś dwóch miesiącach od tego spotkania zadzwonił telefon  i z Wojewódzkiej Komendy Policji otrzymałem zaproszenie do złożenia wizyty. Jadę melduję się na portierni i czekam na gościa, który prowadzi mnie po labiryncie korytarzy. Moimi rozmówcami jest trzech cywili. Grzecznie się przedstawiają s-bek x, s-bek y, częstują kawą. Pytania dotyczą wszystkiego i niczego. Ot , jak się pracuje , poluje ,jak było w Krzystkowicach. Pomału wyłania się temat i dygresja, że liczą na wyczerpujące odpowiedzi ba, na współpracę.  Z kim polowałem? kogo podprowadzałem? itd. No cóż, już było wiadomo co i jak. Chodziło im o mojego myśliwego Hermana i jego kolegę. Wreszcie zdjęcie Hermana i pytanie czy poznaję, czy gdzieś byłem z nim? co robiłem?. Na drugim zdjęciu kolega Hermana z wycieczki do Walimia. Tak, znam tego gościa odpowiadam i widzę na brzegu zdjęcia kawałek rękawa należącego do niewidocznej stojącej obok osoby. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że to był rękaw mojej własnej kurtki z bardzo charakterystycznym guzikiem, chyba jedynym w całym ówczesnym Układzie Warszawskim. Nie było co krecić. Tych spotkań ze smutnymi panami było kilka i uświadomiły mi, że być może ktoś tego wszystkiego pilnuje, kto?
       Były przecież próby prac eksploracyjnych choćby w klasztorze w Lubiążu  gdzie  w 1982 roku, na rozkaz ówczesnego ministra spraw wewnętrznych generała Kiszczaka, grupa poszukiwawcza z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW dokonała wstępnego rekonesansu. Gdy ponowiono próby i wiosną 1986 grupa  była już o krok od rozpoczęcia prac eksploracyjnych poprzedzonych wierceniami , zdjęciami w podczerwieni itp. dostała nagle rozkaz powrotu do koszar. A Stanisława Siorka, który był motorem tych poszukiwań omal nie zamknięto w zakładzie psychiatrycznym. Ktoś za tym stał i utrącił  tą akcję, kto? , może kiedyś się dowiemy. Jakoś dziwne, że nigdy nikogo z naszych rządzących to nie interesowało lub nagle przestawało interesować. A to konserwator zabytków nie dał zgody na odkopanie szybu windy w Lubiążu, a to ignorowano sprawę, a może pod groźbami decydentów się po prostu bano podjąć decyzję o profesjonalnej eksploracji terenu. Teraz kiedy zrobiło się głośno może coś się wyjaśni i przestanie być tajemnicą.
      Z Hermanem miałem kontakt przez długi czas. Z tamtych wspólnych łowieckich dni pozostało mi kilka zdjęć i maleńka sygnałówka którą dostałem od niego w prezencie. Przywiózł mi ją nieznajomy mężczyzna z Poznania z wyjaśnieniem, że to na pamiątkę od myśliwego z którym polowałem. Domyśliłem się od kogo. Patrząc na nią przypominam sobie jak stary grał na niej przy trzydziestostopniowym mrozie dzik na pokocie, Trzy strzały, trzy dziki i trzy sygnały, tak było .
 

 

 

Script logo